poniedziałek, 6 lipca 2015

"Nie czytaj tego xD" Rozdział 4

Cholera, cholera, cholera.
- Nic ci do tego. - powiedziałam, sama zaskoczona swoim spokojem. W środku wrzeszczałam jak mała dziewczynka. Nie mógł powiedzieć rodzicom.
- A właśnie, że tak...
- Nie! Nie jesteś moim ojcem i nie masz prawa prawić mi kazań! A teraz wyjdź, chcę zostać sama.
- Musisz zrozumieć, że...
- Nic nie muszę! - wściekle zmrużyłam oczy. Panika przerodziła się w złość. Przyparta do muru zaczynałam się miotać, byłam taka odkąd pamiętam, a Andrzej doskonale o tym wiedział.
Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. W takich chwilach wkurzał mnie najbardziej. Mój genialny brat, przykładny uczeń i wzór wszelkich cnót...myślał, że może pouczać wszystkich na około?!
Był zmęczony, doskonale było to po nim widać. Chyba tylko dlatego dał za wygraną.
- Jak sobie chcesz. - burknął i wyszedł z pokoju zamykając za sobą drzwi.
Odetchnęłam z ulgą i opadłam plecami na łóżko. Miałam spokój - przynajmniej na razie.

***

Jestem tym typem człowieka, który może umrzeć z głodu tylko dlatego, że nie chce mu się wstać z łóżka. Dlatego też poranne spacery z Bernie'm były dla mnie prawdziwym wrzodem na tyłku. Musiałam wstać te 15 minut wcześniej co odbijało się na wyglądzie worów pod moimi oczami powiększając je niemalże dwukrotnie. Ciężko było mi wywlec się z łóżka, a tym bardziej na chłodne, październikowe powietrze, ale kiedy już to zrobiłam czerpałam ze spacerów ogromną przyjemność. Chciałam mieć psa odkąd sięgam pamięcią i Bernie był jak spełnienie marzeń. Cały czas jednak pozostawał niepokój, bo tak jak obiecałam mamie, w okolicach parku i internecie zamieściłam ogłoszenia o tym, że go znalazłam. Na razie nikt się nie zgłaszał, ale to dopiero tydzień.
Tydzień zadziwiająco spokojnych stosunków z moim starszym znajomym - Castielem. Zachowywał się jakby nic nigdy się nie wydarzyło i tylko od czasu do czasu na korytarzu zaszczycał mnie przelotnym spojrzeniem i delikatnym grymasem ust. Nie chciałam się narzucać...dostawałam chwilowego zawału, a on szedł dalej. I wszystko wracało do normy.
Dopiero w 10 dni od pamiętnych wagarów kiedy to nic niepodejrzewająca dyskutowałam z Bellą, zauważyłam go na drugim końcu korytarza. Mogłoby się wydawać, że czegoś się nauczyłam, ale nie. Wciąż mnie intrygował. 
Odwróciłam się tak by móc śledzić go wzrokiem przez cały czas opierając się plecami o ścianę. Obok mnie Bella wciąż coś mówiła o wyjściu do centrum po szkole, ale ja skoncentrowałam się tylko na zmyśle wzroku.
Castiel wrzucił coś do szafki, zatrzasnął ją i zaczął iść w naszą stronę. Natychmiast skierowałam wzrok na coś innego. Starałam się utrzymać neutralną minę i zaczekać aż przejdzie. Gdy wydało mi się, że minęło tyle czasu, że powinien być już daleko z powrotem spojrzałam przed siebie. Zazwyczaj działało. Nie tym razem.
Stał tam.
Blisko, na wyciągnięcie ręki. Więc dlaczego wydawał się taki daleki i nieosiągalny?
- Bardzo się starasz mnie nie widzieć. - uśmiechnął się kpiąco, błyskając ostrymi zębami.
Nie miałam pojęcia co na to odpowiedzieć. "Masz rację"? Otworzyłam tylko i zamknęłam usta, wyglądając przy tym zapewne jak przygłupia ryba. Castiel zdawał się nie zauważyć. Tylko patrzył. Lustrował moją twarz tak długo i z taką poważną miną, że prawie się zarumieniłam.
- Nadal masz tego psa?
Pokiwałam głową niezdolna do wydobycia z siebie dźwięku innego niż mysi pisk.
- Radziłbym  ci... - powiedział i powoli, jakby nie chcąc mnie przestraszyć wyciągnął rękę. - Trochę się wyspać. - delikatnie, tak, że prawie tego nie poczułam, pogładził mnie palcem pod oczami.
Wstrzymałam oddech, zamarłam.
Castiel szybko zabrał rękę i odchodząc odwrócił się jeszcze na chwilę.
- Bo wyglądasz jak zombie. - zarechotał złośliwie i zniknął za załomem korytarza.
Wypuściłam z płuc całe powietrze. Dobrze, ściano, że mnie wspierasz. Bez ciebie już dawno leżałabym bez życia na szkolnej podłodze.
Potrzebowałam jeszcze krótkiej chwili żeby uspokoić galopujące serce i mogłam wrócić do świata żywych. Rany, czym ja się tak przejmuję, przecież on tylko się ze mnie nabijał. Na-bi-jał. Ale to było takie niespodziewane, takie ciepłe, miękkie i...
Stop!
Nabijał się. Tylko i wyłącznie chciał mnie wyśmiać. Tyle.
- Co to miało być?
- Hę? - odwróciłam się gwałtownie w prawo, skąd dobiegał dźwięk.
Bella. Bella?!
O. Mój. Boże. Ona tu była przez cały czas! Wszystko widziała! Była świadkiem jednego z bardziej upokarzających wydarzeń w moim życiu. Chcę umrzeć. Tu i teraz. Jestem gotowa. Piorun, zawał, cokolwiek!
- Mary, czy ja o czymś nie wiem?
- Bo widzisz, ja...
- Umawiasz się z nim?
- CO?! - wykrzyknęłam zwracając na nas uwagę połowy korytarza i wybuchnęłam histerycznym śmiechem. - Ja...i...hahahahahahahahahahahaha, o boże, serio? Hahahahahahahah...
- Tak to wyglądało. - blondynka wyglądała na urażoną. - To o co chodzi?
- Moje relacje z tą małpą są...dosyć specyficzne.
- Teraz nazywasz go małpą, a chwilę wcześniej prawie się rozpływałaś. - zauważyła.
Prychnęłam zawstydzona.
- Wcale nie. - nawet sama sobie nie uwierzyłam.
Zadzwonił dzwonek więc czym prędzej ruszyłam do klasy, z ulgą akceptując tę wymówkę.
- Nie wywiniesz się! - krzyknęła za mną Bella i podbiegła kawałek by do mnie dołączyć.
Ma rację. Pora ją wtajemniczyć.
***
- Niesamowite! Gdzie się podziała ta strachliwa szara myszka? - zapytała Bella gdy opuszczałyśmy budynek szkoły po ostatniej lekcji.
- Tu. - wskazałam na swoją twarz. - I jest przerażona tym co wyprawia. 
Bella zachichotała.
- A dziewczyny wiedzą?
- Nie. To zbyt zawstydzające by o tym mówić.
- Przecież my cię nie wyśmiejemy! Trochę zaufania. - wydęła zabawnie wargi.
- Dobra, już dobra. - uległość dała o sobie znać. Poza tym gdzieś w głębi serca naprawdę chciałam im o wszystkim opowiedzieć i chyba tylko potrzebowałam zewnętrznego bodźca.
- To do zobaczenia jutro! - krzyknęła i pobiegła do nadjeżdżającego autobusu.
Zostałam sama.
Tego dnia nie było Owcy, a Clod poszła na rehabilitację więc byłam skazana na samotny powrót do domu co w sumie aż tak mi nie przeszkadzało. Lubiłam być sama. Weekendy też zazwyczaj spędzałam u siebie, a nie spotykając się ze znajomymi. Niektórzy powiedzieliby, że jestem aspołeczna. Może to i prawda...
Po paru minutach czekania na przystanku zorientowałam się, że nie mam plecaka.
- Skleroza... - burknęłam do siebie pod nosem, zawracając do szkoły. 
Niebo było ciemne i zasnute chmurami. Mam nadzieję, że zdążę przed deszczem, bo nie byłabym sobą gdybym nie zapomniała z domu parasolki.
Zanim zorientowałam się gdzie zostawiłam cholerny plecak minęło 15 minut i jak można było przypuszczać moje szczęście postanowiło się objawić.
Tak, już padało.
I to jak! Deszcz nie był gęsty, ale krople duże i szybkie. Długa aleja prowadząca do głównego wejścia do szkoły mimo, że z dwóch stron obsadzona drzewami była wystawiona na działanie wody. Mogłabym przeczekać, ale...nie, nie chce mi się, muszę wyprowadzić Berniego i umyć łazienkę.
Zebrałam się w sobie i wyszłam na deszcz. Starałam się biec równym truchtem, ale już po parunastu metrach zaczęłam ciężko oddychać. Woda spływała mi po twarzy i moczyła ubranie, musiałam utrzymać tempo. Zimno, zimno, zimno. W pewnym momencie usłyszałam zbliżające się od tyłu kroki. Ktoś biegł.
Super, tylko gwałciciela brakowało.
Kilka sekund i...
Deszcz ustał.
Znaczy - nie, padało, ale już nie na mnie.
Zdziwiona zerknęłam w górę - parasol.
Spojrzałam za siebie - Lysander.
- Uważaj, bo się przeziębisz. - upomniał mnie z delikatnym uśmiechem. - Dziewczyny powinny dbać o zdrowie.
- Ja...dzięki. - wyszeptałam.
- W porządku. - odpowiedział i zapadła niezręczna cisza. Słyszałam, że jest małomówny, ale ja chyba jeszcze bardziej. Zawsze ważyłam słowa w obawie, że palnę coś głupiego, ale i tak niewiele to dawało.
Lysander otarł się o mnie ramieniem. Przez mokrą koszulkę robiło to większe wrażenie niż zazwyczaj.
Drgnęłam zaskoczona.
 - Wybacz. - powiedział. - Moknie mi ramię.
Tym jednym, prostym zdaniem obudził poczucie winy. I tak oto poświęcając swój komfort psychiczny przytuliłam się do niego bokiem, tak by on także zmieścił się pod parasolem. Bałam się, że spłonę z zażenowania, ale to tylko parę metrów.
Kilka bardzo długich metrów.
W zasadzie to jeszcze nigdy droga ze szkoły nie była tak długa i...przyjemna.
To miłe. Czuć oparcie, ciepło wysokiego faceta. Uprzejmego faceta. Z drugiej strony jednak skręcałam się z wysiłku by nie odskoczyć na bezpieczną odległość. Chodziło o niego i o to jak on to odbierał, o to się martwiłam, czy nie jestem dla niego wrzodem na tyłku, durną małolatą, którą trzeba było się zając z litości. Czy przyzwoitości, bo przecież był dżentelmenem. 
Gdy dotarliśmy na przystanek i weszliśmy pod dach odeszłam od Lysandra na 2 metry. Strzepywał parasol z wody, a z jego twarzy powoli schodził delikatny rumieniec.
Uśmiechnęłam się pod nosem. Chyba nie było tak źle.
Chłopak zerknął na mnie i zacmokał z dezaprobatą po czym zaczął grzebać w swojej torbie.
Co? O, co mu chodziło? Może...
Dotarło do mnie jak żałośnie musiałam wyglądać cała mokra, z włosami poprzyklejanymi do głowy. Jęknęłam cicho. Gdyby był tu Castiel z pewnością uznałby, że przypominam topielca. Ja sama tak uważałam!
Czym prędzej zabrałam się za poprawianie mokrych włosów, ale w połowie zrezygnowałam. To nic nie da.
- Masz, wytrzyj się.
Niebieska tkanina przecięła powietrze i wylądowała na mojej głowie przysłaniając mi pole widzenia. Uniosłam ją dwoma palcami  i zerknęłam pytająco na Lysandra.
- Koszulka na WF?
- Nie martw się, nieużywana.
Uspokojona zaczęłam wycierać włosy.
- Więcej niż raz.
Jęknęłam i zerwałam ją z głowy.
Lysander się śmiał. Głośno i szeroko, ze mnie. To takie...niepodobne do niego.
Przez chwilę po prostu się gapiłam, ale po paru sekundach sama zaczęłam chichotać. Nie wiadomo z czego, to tylko jego dobry humor był tak zaraźliwy. 
Chłopak umilkł i przeczesał włosy palcami. Wyglądało to jak z jakiegoś filmu, przymknął oczy, a błyszczące krople spłynęły po jego palcach i rozpyliły się w powietrzu. Parę spadło na mnie. Taki piękny...nawet nie tyle przystojny co właśnie piękny. Majestatyczny i taki...no nie wiem...dobry? Tak, to było to. Wyglądał jak anioł z jakiegoś obrazu. Promieniujący dobrocią obrońca słabych, zwycięzca nieprawych, wyciągający dłoń chcąc zabrać cię do innego miejsca, lepszego miejsca, tam gdzie wreszcie będziesz szczęśliwy.
- Mary?
Zamrugałam wracając na ziemię.
- C-co? Co?
- Mogę? - pokazał swoją bluzkę.
- Jasne, proszę. - rzuciłam mu materiał i pod pozorem poprawiania włosów schowałam twarz za dłonią. Co za wstyd! A pomyślał by kto, że starszy brat zahartuje mnie na męskie towarzystwo.
Lysander schował ręcznik z koszulki z powrotem do torby i znowu się do mnie odwrócił.
- Jak tam twój pies? - zapytał.
Zamiast, jak normalna osoba, odpowiedzieć na to przecież zwyczajne pytanie zaczęłam snuć teorie spiskowe i zastanawiać się skąd on to wiedział. Bo przecież...
- Castiel ci powiedział?
- Uh...tak. - odparł zbity z tropu i jakby trochę zakłopotany. 
- Przyjaźnicie się, prawda? 
- Tak...
Wbiłam wzrok w swoje dłonie i postanowiłam otworzyć się przed tym dobrym i uprzejmym chłopakiem.
- Jaki on jest?
- Hm? - zmarszczył brwi.
- Bo widzisz... Ja nie mogę się zdecydować czy jest dobry czy zły. Raz bywa wredny i złośliwy, innym razem jest zabawny i miły... Co mam o nim myśleć? - w końcu odważyłam się zerknąć na Lysandra spod osłony włosów.
Opierał głowę o splecione dłonie, miał zamyślony wzrok. Znowu przypominał mi obraz jakiegoś dawnego mistrza. Taki wyraz twarzy mieli wielcy filozofowie na portretach, naturalnie więc spodziewałam się mądrej odpowiedzi, która rozjaśni mi pogląd na Castiela.
- Myślę, że musisz to stwierdzić sama.
Au. Właśnie zabiłeś moje marzenia.
- Poza tym nic w życiu nie jest czarno-białe. - nagle się uśmiechnął. - Może rzeczywiście oprócz Castiela. On jest tym typem osobowości, który można tylko kochać lub nienawidzić. I nic pomiędzy. To czy tobie pasuje...to indywidualna kwestia.
- Ale ty jakoś się z nim dogadujesz... 
- Mamy wspólne tematy. - chłopak wzruszył ramionami.
"Jakie?" chciałam zapytać, ale nadjechał mój autobus więc tylko uniosłam rękę i powiedziałam:
- Pa.
Gdy odjeżdżałam zerknęłam jeszcze na Lysandra. Patrzył przed siebie z melancholijnym uśmiechem.

 ***
- Bernie!
Futrzasta kula wyskoczyła na mnie zza otwartych drzwi. Przebiegał mi między nogami, skakał i cicho popiskiwał w wyrazie radości. Kucnęłam i zaczęłam drapać go za uszami. Pies usiadł i przekrzywił głowę, teraz poruszał się już tylko jego ogon.
- Też tęskniłam, skarbie. - zaszczebiotałam i wstałam z kolan. Chciałam tylko zostawić plecak i go wyprowadzić.
Nie dostałam takiej szansy.
- Co tak długo? - krzyknęła mama z salonu.
- Musiałam się wracać po notatki.
Nie przyznam się, że zostawiłam cały plecak, zwątpiłaby w resztki mojej orientacji w czasoprzestrzeni.
- To szybko wychodź z psem i siadaj do lekcji.
Zacisnęłam zęby. Wiem co mam zrobić! Czy ona naprawdę ma mnie za taką idiotkę czy po prostu lubi rozkazywać? Najchętniej to bym usiadła przed telewizorem tylko żeby jej udowodnić, że mam własne zdanie i, że to ja o sobie decyduję. Tylko po co?
Chwyciłam smycz i zabrałam Berniego. Spacery z nim zawsze dawały mi nową siłę i pozwalały się wyciszyć. Teraz tego potrzebowałam. Po rozmowie z Lysandrem moje nerwy były rozchwiane. Jednak, mimo wszystko w jego towarzystwie czułam się dużo swobodniej niż z Castielem. On był...spokojniejszy, stały, małomówny, wiedziałam czego się spodziewać, wiedziałam co powie. Był podobny do mnie. Ta myśl przyszła z zaskoczeniem, do tego stopnia, że aż przystanęłam zatrzymując Berniego. Spojrzał na mnie zdziwionymi psimi oczami.
Lysander był podobny do mnie.  
____________________________________________
Wróciłam po przerwie :) Dłuuuuuuuuuuugiej przerwie. Nie wiem czy ktoś tu jeszcze zagląda i to czyta. Jeśli tak to podziwiam xD Nie wiem czy będę jeszcze pisać, zwyczajnie nie daję rady. Na czas wakacji na pewno coś jeszcze wstawię, ale nie wiem czy uda mi się wszystko pogodzić w roku szkolnym. Czas pokaże.

poniedziałek, 23 lutego 2015

Przepadłam :/

Ok, wiem nie udzielam się.
Nie mam czasu.
Ani weny.
"Na wolności..." już zawiesiłam, a co do historii Mary...pisze mi się ciężko. Pewnie jakieś rozdziały będą, ale raczej krótsze i trochę rzadziej.
~Koniec ogłoszeń~

niedziela, 7 grudnia 2014

"Nie czytaj tego xD" Rozdział 3

Przybyłam do szkoły na 3 lekcję, najnormalniej jak potrafiłam weszłam do klasy i opadłam na krzesło koło Clod.
- Coś się stało? - zapytała. Troskliwa jak zawsze.
- Byłam na wagarach.
- Co? To źle. Wiesz jakie to nieodpowiedzialne? A co z usprawiedliwieniem? Masz przerąbane...
Przestałam słuchać. To moja przyjaciółka, ale irytują mnie te moralizujące gadki. Może to wina jej surowych rodziców? Nieważne. Prawda była taka, że potrzebowałam teraz uznania, podziwu, czułam się jakbym co najmniej zdobyła Mount Everest. Trzeba będzie iść z tym do Owcy. Fakt, że funkcjonowałam przez te ostatnie 2 godziny był równie entuzjazmujący jak i straszny. Teraz gdy adrenalina powoli opadła zaczynałam czuć się coraz bardziej wypompowana.
Udobruchałam więc Clod, nie mając już siły na dalsze spory i położyłam się na ławce.

 ***

Teraz fizyka. Akurat przypadało zastępstwo z nauczycielem klas językowych A. Pan Formański był podobno zarąbistym nauczycielem i nie mogłam się już doczekać by go poznać.
Wmaszerował na lekcję, czterdziestolatek, lekko łysiejący i całkiem przeciętny.
- Dzień-do-bry. - zawołaliśmy. Ten dziwny zwyczaj mówienia chórem nie minął od przedszkola.
- Dzień dobry. Mieliście już zapewne magnetyzm.
- Tak. - odezwał się Bartek, kujon i przewodniczący klasy.
Nauczyciel zaczął lekcję. W zasadzie było to powtórzenie tego co już mieliśmy, ale z nim robiliśmy także doświadczenia.
Przyniósł dwa silne magnesy i puścił po klasie wcześniej żartobliwie ostrzegając:
- Tylko, chłopaki, nie wkładajcie ich sobie do kieszeni spodni, bo jak wam coś przytrzaśnie...
Klasa zgodnie wybuchnęła śmiechem, chłopcy istotnie nie wkładali magnesów do spodni.
Gdy dotarły i do mnie, złączone, obejrzałam je ze wszystkich stron i podałam dalej.
Zatoczyły pełne koło po czym wróciły do nauczyciela. Ten rozłączył je przy pomocy kantu ławki.
- Jak widzieliście przed chwilą, te magnesy są trudne do rozłączenia, ale również do złączenia. Potrzebuję czegoś cienkiego.
- Hej Krzysiek! Ty masz coś cienkiego! - zawołał Marcin.
- Twój jest cieńszy! - odparował chłopak.
Wszyscy, łącznie z nauczycielem zaczęliśmy chichotać. Powszechną radość przerwał dopiero Bartek podając panu Formańskiemu ołówek. Nauczyciel wsunął na niego magnesy. Unosiły się paręnaście centymetrów od siebie. Potem lekcja wyglądała normalnie, bez żadnych eksperymentów czy zboczonych akcji. Gdy zadzwonił dzwonek zleciały się Bella i Owca.
- Co jest, czemu cię nie było? - pytały jedna przez drugą.
- Była na wagarach. - poinformowała je Clod i patrząc na mnie z dezaprobatą wyszła z klasy.
Reakcje dziewczyn były zupełnie inne niż jej. Bella poklepała mnie po ramieniu i powiedziała:
- Nareszcie, jestem z ciebie dumna.
Owca natomiast wytrzeszczyła oczy i patrzyła na mnie z czymś w rodzaju nabożnej czci. O taką reakcję mi chodziło. Nie mogę się doczekać aż jej powiem z kim byłam na tych wagarach. Jednak póki co miałam trochę inne sprawy do załatwienia.
Na następnej przerwie zaczepiłam Clod.
- Gniewasz się na mnie? - zapytałam. Naprawdę nie rozumiałam jej zachowania.
- Skąd po prostu...nie wiem...rozczarowałaś mnie trochę. Myślałam, że jesteś rozważniejsza.
- Ja wiem, tylko...dałam się ponieść.
Gdyby tylko wiedziała... Ale jeśli jest coś co zbulwersowało by ją jeszcze bardziej, byłby to Castiel.
- Rozumiem. - powiedziała, jednak nie było w tym za dużo przekonania.
- To co idziemy w weekend na basen?
Nareszcie się uśmiechnęła.
- Jasne.

 ***

 W domu nie czekały na mnie żadne przykre niespodzianki. Pies spał grzecznie w moim pokoju, a rodzice jeszcze nie wrócili. "Może nie będzie tak źle" pomyślałam i natychmiast tego pożałowałam, ponieważ przed drzwiami frontowymi usłyszałam kroki mamy. Zbiegłam po schodach.
- Cześć mamo! - cmoknęłam ją w policzek.
Zdziwiła się. Normalnie nigdy tego nie robię.
- O co chodzi?
Tylko spokojnie. Wiarygodnie. Całe szczęście, że byłam dobrym kłamcą.
- Teraz, jak wracałam ze szkoły...znalazłam coś.
- I... - popędziła mnie.
- Chcę tylko przechować, napiszę ogłoszenia i wszystko żeby trafił do prawowitego właściciela i...
- Na litość boską, Marysiu! Jest koniec tygodnia! Nie mam siły na takie gierki, po prostu powiedz o co chodzi.
Zamiast powiedzieć tylko podeszłam do drzwi mojego pokoju i wypuściłam spaniela, który obudzony krokami stał teraz czujny na progu. Gdy tylko go uwolniłam zbiegł po schodach i zabrał się obwąchiwania mamy. Kobieta krzyknęła zaskoczona.
- Co to ma być?!
- Pies. - odpowiedziałam niewinnie.
- Przecież widzę! Ale co on robi w moim domu?!
- Mówiłam ci już, że go znalazłam. Jest tu tylko na jakiś czas. Nawet zaczęłam przygotowywać ogłoszenia. - skłamałam jeszcze ten jeden raz.
Mama popatrzyła na zwierzaka sceptycznie, a chwilę potem dała rękę do powąchania i pogłaskała go nieśmiało po głowie. Odpowiedział zachęcającym merdnięciem ogona.
- W sumie to zawsze chciałam mieć spaniela. - uśmiechnęła się ciepło do psa, a gdy skierowała wzrok na mnie jej spojrzenie stwardniało.
- Oczywiście karmisz go, dajesz wodę i wyprowadzasz!
- Tak jest! -  zasalutowałam, a mama uśmiechnięta powróciła do zabawy z psem.

***

Z nadejściem weekendu wszystko staje się piękniejsze. Takie wrażenie przynajmniej odnosi ktoś kto nie musi chodzić do liceum i zamierza pogodzić się na dobre z przyjaciółką. Na basenie byłam już przed czasem, bo wiedziałam jak spóźnienia wkurzają Clod. Co dziwne ona też często kazała na siebie czekać. Tym razem nie było inaczej. Spóźniła się 5 minut. Jak na nią to i tak nieźle. Potem poszłyśmy się przebrać i  na basen. 
Płynęłyśmy obok siebie, wolno i spokojnie cały czas gadając. 
- A jak długo możesz zostać? - spytałam.
- O 16 mam być w domu.
- To zdążymy. - przerwałam na chwilę, a potem palnęłam - Mam psa.
- Co? Od kiedy? - aż się zatrzymała. Zrobiłam to samo. 
- Znalazłam go po szkole. - sprzedałam jej tą samą historię co mamie.
- Czyli nie jest tak do końca twój. 
- No nie. Właściwie to mam tylko znaleźć jego dom.
- Nie wiesz jak ma na imię?
Pokręciłam przecząco głową. 
- Póki co mówię na niego Bernie. Jak usłyszał to imię w telewizji zaczął szczekać.
I na tym się skończyło. Z Clod nie można gadać o psach, nie lubi ich. Nigdy nie potrafiłam tego zrozumieć, ale też nie dyskutowałyśmy o tym za dużo. Żeby poprowadzić myśli innym torem zaproponowałam wyścigi. 
Prawie się podtopiłam, ale i tak przegrałam.
- Gratulacje.
- To co...teraz zjeżdżalnia?
Pobiegłyśmy do czerwonego, kręconego monstrum i zjechałyśmy parę razy. W międzyczasie zdążyli włączyć gejzery. 
- Tam! - krzyknęłam. - Chodźmy szybko.
Clod się zgodziła, ale potem spojrzała na basenowy zegar.
- Muszę już lecieć, bo mama mnie zabije. - powiedziała z wyraźnym poczuciem winy.
- Dobra, nie ma problemu. - odparłam. - W sumie, sama muszę zaraz iść. Tylko jeszcze raz zjadę. - skinęłam głową w stronę zjeżdżalni wodnej i podbiegłam w jej stronę.
Nie było kolejki więc wszystko poszło bardzo sprawnie.  Namierzyłam swoje klapki i szczelnie owinięta ręcznikiem weszłam do szatni, pod natryski. Nikogo nie było więc szybciutko się umyłam i wycierając twarz wkroczyłam do przebieralni. Stanęłam w progu i osunęłam materiał sprzed oczu.
Zobaczyłam 4 nagich mężczyzn z czego jeden stał idealnie przodem do mnie. Zamarłam, a nogi jakby przyrosły mi do podłogi. Patrzyłam mu idealnie tam. Chciałam odwrócić wzrok, najbardziej na świecie, ale nie potrafiłam się do tego zmusić. Facet zerknął na mnie i  wydał zduszony okrzyk  jednocześnie zasłaniając się ręcznikiem. Zaalarmowani tym pozostali bywalcy szatni równocześnie skierowali na mnie wzrok. Wszyscy cali czerwoni i ja blada ze wstydu pośrodku tego wszystkiego. Upuściłam ręcznik na podłogę i ślizgając się na mokrej posadzce  wypadłam na basen i wbiegłam do damskiej szatni.
- Co tak długo? - zapytała Clod, ale gdy tylko zobaczyła, że zaraz prawdopodobnie zejdę na zawał/umrę ze wstydu dała sobie spokój. Pożegnałyśmy się szybko i brunetka zostawiła mnie samą. I wtedy uświadomiłam sobie kolejną straszną rzecz.
Mój ręcznik. Został. Na podłodze. W męskiej.
Nie zamierzałam ryzykować powrotem tam więc po prostu wytarłam się pobieżnie papierem toaletowym i wróciłam do domu.

Ledwo zdążyłam przekroczyć próg już czekały na mnie nowe problemy.
- Błagam nie teraz. - zasłoniłam się ręką przed ostrym spojrzeniem brata i próbowałam uciec do pokoju.
- A właśnie, że teraz. - zagrodził wyjście swoim ciałem.
- Tylko szybko. - usiadłam i od razu, gdy tylko moje spojrzenie padło na brata przypomniała mi się chwila gdy jeden z mężczyzn obecnych w szatni zasłonił się i zwiał. Miałam ochotę zapaść się pod ziemię.
- Wszystko wiem. Alexy mi powiedział.
Cholera.
____________________________________________________________
Trochę długo, ale szkoła i egzaminy... 
Mam strasznie mało czasu na pisanie. :/

czwartek, 30 października 2014

"Na wolności..." Rozdział 4

Jestem świeżo umyta i mam na sobie czyste ubranie. Co chwila wącham swoja skórę, nie mogąc się nadziwić, jak miło jest pachnieć jak kwiat. Nigdy jeszcze niczym nie pachniałam. Wciąż muskam palcami ramiona, zdumiona, jak wiele zmienia w życiu kostka mydła. Pierwszy raz czuję się taka czysta. Nie miałam pojęcia, że mydło może się tak pienić ani, że może być tak miłe dla ciała. To, którego dotąd używałam, wysuszało mi skórę i sprawiało, że czułam się nieswojo jeszcze przez kilka godzin. Ale to jest dziwne. Cudowne. Moje ciało jest miękkie, gładkie i takie odświeżone.
Dotąd bałam się go używać. Ale skoro idę do szkoły mogłam zdecydować się ten krok. Tylko jedno wciąż mnie gnębi. Lustro. Nadal brakuje mi odwagi by ujrzeć w nim swoje odbicie. Może to głupie i płytkie, ale boję się zobaczyć siebie, czy jestem brzydka.
- Mori, wychodź już! - woła Titi z dołu.
- Idę. - odkrzykuję i zarzucając plecak na ramię zbiegam po schodach.
Kobieta czeka przed drzwiami. Wręcza mi klucz, życzy powodzenia i zostawia na pastwę losu.

***

Po raz kolejny uświadamiam sobie ile zawdzięczam Arminowi kiedy znajduje mnie nieźle przerażoną błąkającą się po szkolnym dziedzińcu.
- Wszystko w porządku? - pyta.
- Taaak. - mówię cienko i przygryzam wargę.

- Nie wierzę, że aż tak się denerwujesz! - chłopak wybucha śmiechem, ale chwilę potem milknie napotykając moje spanikowane spojrzenie.

- Nie wejdę tam! - kręcę energicznie głową pokrywając całą twarz złotymi kosmykami.

- Spokojnie... - Armin przytrzymuje mnie za ramiona i odgarnia włosy za ucho. Dopiero teraz widzę jak blisko siebie stoimy i pokrywam się rumieńcem. - Nie odstąpię cię ani na krok.

Uśmiecham się blado i powoli wychodzę z gąszczu drzew. Armin obejmuje mnie opiekuńczo ramieniem, a ja mam ochotę schować się w jego ciało, żeby nikt mnie nie widział. Przyciskam się do niego mocniej i chowam twarz za jego szalikiem.

- Siema stary!!! - wysoki blondyn przepycha się ku nam.
- Dake!
Jego ręka zamiera w pół drogi do żółwika kiedy dostrzega mnie chowającą się za Arminem jak przestraszone dziecko. 
Wstyd mnie otrzeźwia. 
Nie chcę by przyjaciel Armina źle o mnie myślał. Wychodzę zza chłopaka i staram się wyglądać na pewną siebie. Krzyżuję nogi by ukryć trzęsące się kolana i przyglądam się przybyszowi z zaciekawieniem.
Jest naprawdę przystojny. Ma długie do ramion blond włosy i szmaragdowo-zielone oczy. Pomarańczowy T-shirt ciasno opina dobrze zbudowaną klatkę piersiową. Mruga i jego twarz rozciąga się w idiotycznym uśmiechu.
- Cholera. - mówi wciąż taksując mnie wzrokiem. - Facet, chyba ci odbiło! Chodzisz z tą stukniętą laską? Chodzisz z wariatką! Myślałem, że to jakieś bzdety.
Zerkam na Armina. Mocno zaciska szczękę hamując wściekłość.
- Co ty sobie ku*wa myślisz! Co chcesz zrobić z ta laską od czubków?
- Ona nie jest stuknięta. Ani głucha, dupku. - cedzi przez zęby.
Dake patrzy na mnie, odwzajemniam spojrzenie. Śmieje się i podchodzi do przodu.
- Jak na laskę od czubków to nawet jesteś sexy. - mówi.
- Trochę szacunku. - wtrąca się Armin. 
- Pewna jesteś, że nie jesteś stuknięta?- blondyn nic sobie nie robi z przestróg Armina.
- Nie. - zawieszam głos. - Nie jestem pewna.
Śmieje się i mierzy mnie wzrokiem.
- Cholera. Ale dzięki tobie stuknięty naprawdę nieźle się kojarzy. 
- Dosyć tego! - mówi Armin i odciąga mnie w stronę budynku szkoły. 
Prowadzi mnie do odpowiedniej sali i czekamy razem na nadejście dzwonka. Po paru minutach podchodzi do nas drobna brunetka. 
- Cześć, jestem Su. - wita się wesoło. - A ty?
- Mori. - odpowiadam ośmielona jej przyjaznym nastawieniem.
- Ach, to ty mieszkasz u mojej cioci!
Kiwam głową. 
- To super. Możemy od razu zostać przyjaciółkami... - proponuje. - Bardzo bym chciała się z tobą kolegować. 
- Ja też chcę się z tobą przyjaźnić. 
Sucrette podryguje zadowolona. Przypomina mi tym ruchliwego szczeniaczka.
- A do jakiej klasy chodzisz? - pyta i wyciąga rękę po mój grafik. - O! Ja też!
Rzuca się na mnie, podrywając z ławki i mocno przytulając. Wreszcie puszcza i mogę się jej przyjrzeć. 
Ze zdziwieniem zauważam, że jest tak samo niska jak ja. Tylko figurą się różnimy. Podczas gdy ona wygląda jak dziecko ja jestem raczej tą "małą kobietą". Mam miseczkę C i wyraźnie zaokrąglone biodra. Su jest drobna, szczupła o nieco chłopięcej figurze. Ma śliczną twarz. Okrągłą o brzoskwiniowej cerze, duże oczy, ciemnogranatowe wpadające nawet we fiołkowy oraz krótkie do ramion brązowe sprężynki włosów. 
- To co? - zwraca się do Armina. - Teraz to ja ją oprowadzę.
Chłopak zgadza się i idzie w stronę swojej klasy na pożegnanie ściskając lekko moją dłoń.

***

Gdy wchodzimy do stołówki rozmowy cichną. To pomieszczenie to jeden wielki zbiór osób, które nie spuszczają ze mnie oka. Wyobrażam sobie co o mnie słyszeli.
Dziewczyna, która całe życie spędziła w szpitalach i izbach zatrzymań dla młodocianych przestępców. Uznana za chorą psychicznie i skazana na izolację w szpitalu psychiatrycznym, w którym nawet szczury bały się żyć. 
To wszystko prawda. Ale nie wiedzą najgorszego.
Nie wiedzą, że mój dotyk jest śmiercionośny, wysysa siły witalne i energię żywych ludzi oraz, że porzucam ich bezwładne, sparaliżowane ciała. Nie mają pojęcia, że jestem tak żądna mocy, że sprawiłam by dorosły mężczyzna osunął się martwy na kolana. Nie mam nawet na tyle przyzwoitości by się zabić. Często o tym myślałam, ale nie. 
Idę powoli i znów pragnę wsiąknąć w Amina. Taca w moich dłoniach drży, a znajdująca się na niej woda jeszcze bardziej. 
Siadamy przy najdalszym stoliku, pod oknem. Ludziom nie przeszkadza to w gapieniu się. Cały czas odwracają się i szepczą. 
Wkrótce dosiada się do nas Su wraz z białowłosą pięknością o figurze modelki.
- Cześć Armin! Mori! Jak tam? To jest Rozalia. - nawija z zabójczą prędkością.
- Część. - wita się białowłosa.
Ja i Armin odpowiadamy jej zgodnym chórkiem. Uśmiecha się lekko i zaczynają dyskutować o zbliżających się dniach otartych. Od czasu do czasu pytają mnie o zdanie. Odpowiadam lakonicznie i cały czas zerkam poza ramieniem Su, na drzwi wejściowe. Czekam na nadejście koleżanek z ośrodka. Powinny tu być. Do tej pory na żadną z nich nie wpadła. Coś im się stało? A może po prostu są chore?
Nagle zauważam rudą czuprynę. To musi być Nancy.
- Wracam za chwilę. - rzucam w stronę naszego stolika i podchodzę do przyjaciółki. Rozpromienia się na mój widok. Odpowiadam jej takim samym radosnym uśmiechem.
- Kiedy przyszłaś?
- Rano. Miałam zajęcia w prawym skrzydle. - odpowiada.
Czyli jesteśmy w innych klasach. I to po dwóch stronach szkoły.
- Chodź, przedstawię się moim znajomym. - mówię zamiast tego i chwytam ją za rękę.
I właśnie wtedy spada na nas góra rozgotowanych, spleśniałych ziemniaków.
W całej stołówce robi się cicho jak makiem zasiał.
Dopiero po paru sekundach słychać jeden melodyjny śmiech.

piątek, 10 października 2014

"Nie czytaj tego xD" Rozdział 2

Dopadł mnie na śniadaniu. Usiadł naprzeciwko przy kuchennym stole i splótł ręce na blacie przed sobą, minę miał poważną, a na policzkach rumieńce.
- Musimy pogadać. - zaczął.
- Mhmmm... - zmarszczyłam brwi. - O co chodzi?
- O Castiela.
Mleko prawie poszło mi nosem. Połknęłam je szybko.
- Jak to? Co? - zrobiło mi się gorąco.
- Spędzasz z nim dużo czasu.
- przerwał na chwilę. - I oczywiście nic mi do tego, ale mam małą prośbę...
Nie mogłam się zdecydować co zrobić, rzucić do ucieczki czy potulnie siedzieć i wysłuchiwać kazania, byłam w zbyt wielkim szoku. To poniekąd rozmowa o uczuciach ze starszym bratem. Dziwniej już być nie mogło. Może jeszcze poudziela mi porad sercowych?! 
- Uważaj na niego Mary. To podrywacz. Do tego starszy i zdemoralizowany. 
No proszę, braciszek dba o moją cnotę. Jak słodko. Szkoda, że nie ma pojęcia o tym, że przy mojej popularności będę miała szansę ją stracić nie wcześniej niż za 15 lat.
Pokiwałam tylko głową w odpowiedzi z szeroko otwartymi oczami, niczym zahipnotyzowany królik. Andrzej wstał od stołu, zabrał plecak i wyszedł do szkoły. Ja wciąż siedziałam jak skamieniała. 
Po paru minutach do kuchni weszła mama - 47 letnia szczupła kobieta o włosach takiego koloru jak moje, sięgającymi do ramion i oczach błękitnych jak u brata.
- Co ty tu jeszcze robisz? - spytała. - Zaraz się spóźnisz.
Ocuciła mnie. W biegu złapałam plecak i kanapkę z serem. Na podłogę spadł z niej pomidor co wywołało pełen oburzenia krzyk matki. Jej wściekłość nie zdążyła mnie dosięgnąć, bo zatrzasnęłam drzwi wejściowe. W biegu zerknęłam na zegarek.
Było źle, bardzo źle. Jeśli w ciągu 4 minut nie zdążę dobiec na przystanek odjedzie mi autobus, a następny dopiero za 20 minut! Przyspieszyłam. 
Nie biegłam długo. Jednak muszę popracować nad kondycją. Zmobilizowałam się dopiero gdy 50 metrów od dwupasmówki, którą musiałam przejść, zobaczyłam dwie rzeczy: mrugające zielone światło i mój autobus na horyzoncie.
Przebiegłam pierwszy pas i...prawie zostałam przejechana przez srebrnego opla. Nie mogłam się powstrzymać i pokazałam mu środkowy palec. Przez niego nie zdążyłam przebiec drugiego pasma i utknęłam na tej betonowej wyspie. Przebiegłabym na czerwonym gdyby nie sznur aut przemykających po pasach.
I wtedy to się stało. Tuż przed moim nosem przejechał autobus. 
Z całej siły walnęłam pięścią w przycisk do zmiany światła i, o dziwo, udało się. Ruszyłam jak koń wyścigowy z bloku startowego.
Znów okazałam się za wolna. Autobus odjechał z odległości metra ode mnie. W ostatnim geście rozpaczy wyciągnęłam przed siebie rękę za odjeżdżającym pojazdem po czym z rezygnacją opadłam na ławeczkę ciężko dysząc.

 ***

Pół godziny później stałam na szkolnym korytarzu przed salą, w której moja klasa miała akurat lekcje i biłam się z myślami. Wejść czy nie wejść? Ponad połowa zajęć była już za mną. Spóźnienie czy nieobecność? Rodzice mnie nie usprawiedliwią, ale wychowawca to co innego... Czyli nieobecność. 
Skierowałam się do toalety. Tam mogłabym przeczekać do przerwy. Weszłam do najbliższej damskiej i usłyszałam dźwięk spuszczanej wody. Shit. Przylgnęłam płasko do ściany. Jedynym co zobaczyłam przed ucieczką była długa, powiewająca spódnica dyrektorki.
W ciągu paru sekund znalazłam się na dziedzińcu, w miejscu ukrytym za drzewami. Do przerwy zostało raptem 20 minut. 
3 ławki stały w sporej odległości od siebie, a na jednej z nich siedział Castiel. Moje serce przyspieszyło. Wpatrywałam się w mój cel czyli najdalszą ławkę od niego i nie zaszczyciłam chłopaka ani jednym spojrzeniem. Zazwyczaj działało. Usiadłam i wyjęłam książkę. Prawie jej nie zaczęłam, ale teraz miałam szansę nadrobić zaległości. Nie wykorzystałam jej, bo poczułam, że ktoś siada obok. Kątem oka zerknęłam znad tekstu. Tak jak przypuszczałam - baba w ciąży znana także jako Cas. Wyciągnął przed siebie nogi i swobodnie podparł łokieć o oparcie ławki.
- Co robisz?
- Nie widzisz? Czytam. - zirytowana byłam w stanie odpowiadać normalnie.
- Kto by pomyślał? Jednak masz charakterek.
- Nie znoszę głupich pytań.
- Ale nie o to chodziło. Czy ty aby nie wagarujesz?
O, kurczę. Rzeczywiście wagarowałam. Pierwszy raz w życiu! Nie dam mu satysfakcji, że mnie uświadomił, o nie.
- Może. - naburmuszona odparłam burkliwie. Rozśmieszyłam tym Castiela. Wybuchnął śmiechem odgarniając czerwone włosy z twarzy. Wkurzyłabym się, ale był to tak niecodzienny i, o zgrozo, piękny widok, że byłam w stanie tylko się na niego gapić. Gdy otrząsnęłam się z pierwszego szoku, a on nie przestawał zaczęłam mieć już dosyć.
- Czego się ze mnie śmiejesz?! -wydusiłam czym tylko pogorszyłam sprawę. Castiel położył się na oparciu ławki, przycisnął ręce do brzucha i odrzucił głowę do tyłu. Zazgrzytałam zębami. Gazu rozśmieszającego się nawdychał nie ma co. Już chciałam podzielić się z nim tą myślą, ale niespodziewanie ucichnął. Zerknęłam na niego, wciąż się uśmiechał.
- Skończyłeś już?! - zapytałam wciąż wkurzona.
- Tak, chyba tak. A teraz skoro ustaliliśmy sobie pewne sprawy - zachichotał - Idziemy na całość?
Skojarzenia włączyły mi się niemal natychmiastowo. Czy on chciał... Nie! To o co mu chodziło?
Prawidłowa odpowiedź pojawiła się w moim umyśle niespodziewanie.
- Na wagary? - spytałam niepewnie. Chłopak skinął głową. - Ja...nie...nie mogę. - spuściłam wzrok.
- A co się stanie? Masz Farazowskiego jako wychowawce! Usprawiedliwi ci wszystkie nieobecności żeby utrzymać najlepszą klasę 4ever.
- Ale...
- Tylko na godzinę. Zobaczysz że ci się spodoba.
Castiel idzie na ustępstwa? Byłam tym tak zaskoczona, że nie rozważnie zerknęłam na niego spod kurtyny włosów i natychmiast straciłam resztki samokontroli po kontakcie z jego elektryzującym spojrzeniem.
- Jasne.
Gdy jego pełne wargi rozciągnęły się w uśmiechu dosłownie zaparło mi dech w piersiach.
- Znów wygrałem.
Po tych słowach opadłam z powrotem na ławkę.
- Co? - zapytał zdezorientowany. Poczułam dziką satysfakcję. Przynajmniej raz to nie ja się jąkałam i miałam kłopoty ze znalezieniem odpowiednich słów. Pokrzepiona tą myślą powiedziałam stanowczo:
- Nigdzie nie idę.
- No dobra, ty wygrałaś. - powiedział, a wyglądał przy tym jak zbity szczeniaczek. Uśmiechnęłam się i zaskoczyłam z ławki.
- Chodźmy! - rozkazałam.

***

Towarzyszące mi wcześniej poczucie pewności zniknęło kiedy zrozumiałam co robię. A szłam na wagary. Z kimś kogo się wstydzę, kto ma humory i jest nieprzewidywalny. Z Castielem DeLoitte'm. Oryginalna próba samobójcza.
- Dokąd idziemy? - zapytałam nie patrząc na towarzysza.
- Nie wiem.
- Ale nie zamierzasz mnie poćwiartować?
- Do tej pory o tym nie myślałem. - łypnął na mnie z drapieżnym błyskiem w oku. Mimowolnie zadrżałam, a on znowu wybuchnął śmiechem.
- Masz dzisiaj dobry humor. - zauważyłam. Chłopak tylko wzruszył ramionami. 
Kolejne pytanie nasunęło mi się gdy rozpoznałam rejon, w którym się znajdowaliśmy.
- Jedziemy autobusem? 
- Jakiś problem?
- Nie tylko...zdążymy wrócić na trzecią lekcję?
- Jak się pospieszymy to tak.
Odetchnęłam z ulgą. To tylko godzina. Chyba uda mi się nie doprowadzić Castiela do białej gorączki.
Gdy przyjechało 187 zapakowaliśmy się do środka. O tej porze dnia było dużo wolnych miejsc. Usadowiliśmy się na bocznych siedzeniach obok siebie. Bliskość chłopaka odbierałam jako ciepłe fale. Tak bardzo chciałam się w nich zatracić, ale wiedziałam, że nie mogę. 
Rozejrzałam się po autobusie. W pewnej odległości od nas stały 3 dziewczyny i coś szeptały rozbierając wzrokiem Castiela. Poczułam nieuzasadnioną zazdrość.
- Tamte dziewczyny się na Ciebie gapią. - oznajmiłam. 
Nawet na nie nie spojrzał.
- Oczywiście, że tak. Jestem oszałamiająco atrakcyjny.
Jego pewność siebie działała mi na nerwy.
- Nie słyszałeś, że skromność to fajna cecha?
- Tylko u brzydkich ludzi. Mnie to nie dotyczy. - powiedział po czym mrugnął do dziewczyn z szerokim uśmiechem. Te zachichotały i schowały twarze za długimi włosami. Westchnęłam i pokręciłam głową rozczarowana.

***

- Serio? Żarty sobie robisz?
Staliśmy właśnie przed salonem motorowym i Castiel ślinił się na czerwona maszynę. Dosiadł jej i z lubością przesunął dłońmi po kierownicy. 
- Mówiłeś, że będzie fajnie!
- Bo będzie. - powiedział z szatańskim uśmiechem i wciągnął mnie na motor. Pisnęłam i chciałam zejść. 
- Daj spokój, boisz się?
- Nie! - parsknęłam - Tylko... - gorączkowo przeszukiwałam umysł w poszukiwaniu wymówki - musimy już wracać. Naprawdę. - dodałam po chwili widząc jego niepewną minę.
- Mamy jeszcze pół godziny.
- To...chodźmy do parku.
- Dobra... - zgodził się powoli jakby coś analizował bądź rozmawiał z osobą chorą psychicznie.
Odetchnęłam z ulgą. Bałam się - taka prawda. Ale nie tyle motorów co obejmowania Castiela. Już i tak jechałam na resztkach nerwów. Tyle czasu z chłopakiem. I to starszym! Czułam się jakby to był sen. Odpowiedzi i pytania wypływały z moich ust bezwolnie. Nie wiedziałam co mówię. Dopiero po czasie sobie uświadamiałam jak idiotyczne były moje komentarze.
Znaleźliśmy się w parku. Szliśmy spokojnie alejką. Lubiłam milczeć, nie mogłam się wtedy dodatkowo ośmieszyć. Z mojej strony to naturalne, ale Castiel czuł się chyba trochę nieswojo. Moja wina. A było tak pięknie.
Mijaliśmy właśnie warzywniak gdy chłopak skręcił w jego stronę. Posłusznie podreptałam za nim. Zatrzymał się przed drobnymi owocami i odwrócił w moją stronę.
- Jakie winogrona bardziej lubisz, zielone czy czerwone? - zapytał.
- One nie są czerwone tylko fioletowe.
- Gdyby istniała taka choroba jak nieuleczalny literanizm umarłabyś w dzieciństwie. 
Naburmuszyłam się i burknęłam:
- "Czerwone".
- Fajnie, bo ja też. - oświadczył nie dostrzegając sarkazmu i kupił kiść. 
Kontynuowaliśmy spacer zażerając winogrona aż nagle z sąsiednich krzaków wypadł pies. Złoty spaniel angielski powiewając uszami wskoczył na Castiela, chłopak się zatoczył, ale nie upadł. Podejrzewałam, że odepchnie psa i go zbluzga, ale zamiast tego kucnął i z uśmiechem zaczął drapać go za uszami. Zwierzak wywalił język i przechylił głowę. Widok był tak rozczulający, że też ukucnęłam obok nich. Wtedy spaniel wyrwał się Casowi, podszedł do mnie i oparł głowę na moim kolanie cały czas obserwując tymi mądrymi psimi oczami. Delikatnie pogłaskałam go po głowie i przejechałam dłonią po jego aksamitnych uszach. Zamknął oczy i mocniej wtulił pyszczek w moją nogę. Uśmiechnęłam się i zerknęłam na Castiela. Gapił się na mnie z ustami rozdziawionymi w wyrazie bezbrzeżnego zdziwienia. Nie wiedziałam co go tak zszokowało. Od zawsze miałam dobry kontakt ze zwierzętami. Nawet nie wiem czy nie lepszy niż z ludźmi.
- Śliczny mały piesek. - zaszczebiotałam i nachyliłam się do zwierzaka. Polizał mnie po nosie, zachichotałam.
- Chodź, musimy już wracać jeśli chcesz drążyć na tą trzecią lekcję. - teraz to Castiel musiał pospieszać mnie.
Prawda była taka, że kompletnie zapomniałam o szkole. Wagary okazały się naprawdę przyjemne. Mogłabym nawet podziękować Casowi gdyby nie był taki wkurzony. 
Speszyłam się, pogłaskałam spaniela po raz ostatni i wstałam. Przykłusowałam do Castiela, który zdążył już odejść parę metrów. 
W milczeniu dotarliśmy na przystanek. Chłopak poszedł sprawdzić za ile minut mamy autobus, a ja usiadłam na ławce by za parę sekund prawie z niej spaść na widok złotego spanielka, który zaszedł za nami aż tutaj, a teraz siedział przede mną i machał wesoło ogonem. 
- Castiel! - zawołałam i pokazałam mu zwierzę.
- No co? Zostaw go tu, właściciel go znajdzie.
- Ale tak nie można! A jak wbiegnie na ulice albo nie wróci do parku...
- Trzeba było nas nie śledzić, mały idioto. - powiedział do psa.
- Musimy go zabrać! - postanowiłam.
- Że co?
- Tak. Napiszemy ogłoszenia, na pewno właściciel się zgłosi, ale nie można go zostawić samemu sobie!
- Można też odprowadzić go do parku. - zaproponował.
- Nie sądzisz, że gdyby jego właściciel tam był już dawno by przyszedł?
Wytrąciłam mu z ręki ostatni argument. Chyba po raz pierwszy w życiu wygrałam jakąś potyczkę słowną, ale nie mogłam się tym rozkoszować całkowicie skupiona na ratowaniu psa.
- Rób co chcesz, ale ja do tego ręki nie przyłożę. - nie był wrogi. Raczej wyczerpany. Wciąż nie rozumiałam jego reakcji, ale miałam dużo czasu na zastanowienie jadąc ze spanielem do domu. 
Schowałam drogocenne rzeczy do szuflad, rozścieliłam na podłodze gazety, zostawiłam wodę w misce i zwabiłam spaniela do mojego pokoju. Jak rodzice wrócą przede mną nie chcę żeby znaleźli obcego psa w swoim domu. Zamknęłam pomieszczenie i popędziłam do szkoły.
__________________________________________
CZYTASZ = KOMENTUJESZ
KOMENTUJESZ = MOTYWUJESZ :D

wtorek, 30 września 2014

Nie czytaj tego xD - rozdział bonusowy "Dzień chłopaka"

Gimba niszczy.
Zgodnie stwierdziłyśmy to z Owcą na lekcji biologii.
Omawialiśmy właśnie układ rozrodczy męski co mojej klasie przysporzyło sporo radości. Cudowny prezent na dzień chłopaka nie ma co. Po kolejnej gadce w stylu "Obczaj moje prącie, mała" walnie głową w ławkę już nie wystarczało. Zgodnie odliczałyśmy minuty do przerwy.
Dzwonek wreszcie zadzwonił i nastała godzina wychowawcza. Teraz miałyśmy wręczyć chłopakom prezenty. Paczkę żelków i różowe skarpety piłkarskie. Każda miała "swojego" chłopaka do którego pochodziła i składała życzenia. Mi przypadł w udziale Dominik - pulchny chłopak o zapachu sera.
Równo 2 minuty po dzwonku weszłyśmy do klasy śpiewając „Sto lat” i każda podeszła do ławki odpowiedniego samca. Teraz trzeba było złożyć życzenia uprzednio napisane przez przewodniczącą klasy.
- Wszystkiego najlepszego, dużo radości,
Niech uśmiech na twej twarzy gości,
bo chłopaka dzień,
więc częściej się śmiej. - urocze. A jakie rymy.
Dominik grzecznie podziękował, niemal wyrwał mi z ręki żelki i zaczął je jeść. Gdyby wychowawczyni nie powiedziała, żeby chłopcy „podzielili się z fundatorkami” nawet bym ich nie spróbowała. Swoją drogą: były całkiem smaczne.
Wrzesień był ciepły więc po ceremonii w klasie wyszliśmy na boisko szkolne i graliśmy w siatę w kółku. Odbiłam piłkę na tyle nieszczęśliwie, że uderzyła Wiktora – chłopaka, który mi się podobał w samą twarz.
- Przepraszam! - pisnęłam.
- Nic mi nie jest. - powiedział bez wyrazu.
Po tym incydencie skierowałam się na pobliską ławkę i tylko przyglądałam się grze pozostałych.
Kolejna zaprzepaszczona szansa.  
________________________________________________________
Krótki, lekki i przyjemny (mam nadzieję xD) Oczywiście najlepsze życzenia dla chłopaków :*

poniedziałek, 29 września 2014

"Na wolności..." Rozdział 3

Leżę na łóżku i rozmyślam nad swoimi lekkomyślnymi decyzjami.
Sama nie wiem dlaczego się zgodziłam. Chyba wciąż byłam oszołomiona po wspólnym tańcu. Jedno potwierdzenie wystarczyło żeby na oczy i usta Armina wypełzł radosny uśmiech.
Jesteśmy umówieni na 18 na plażę. Mamy tam czekać na zachód słońca i iść na klif.
Nie mogę uwierzyć w swoje szczęście. Mam znajomego! Może nawet przyjaciela. Nadal wydaje mi się dziwne, że mnie zauważył, że zatrzymał przy mnie myśli dłużej niż na sekundę. I oczywiście nadal mnie stresuje. Ciekawe czy kiedykolwiek przestanę traktować chłopaków jak inny gatunek. Nie wydaje mi się.
A Ellie mnie unika. Już w drodze powrotnej, w samochodzie mnie ignorowała. Nie odpowiadała na moje pytania gdzie była i co robiła. Tylko odwracała wzrok i patrzyła w okno. Czy to możliwe, że była na mnie obrażona? O co? O taniec z Arminem? Zrobiło mi się smutno i byłam sfrustrowana, ale starałam się tego nie okazywać. Moje myśli łatwo było zająć samym tylko chłopakiem.
Schodzę z łóżka i otwieram szafę. Największy dylemat każdej dziewczyny: Co na siebie włożyć? Idziemy na plażę więc coś w czym będę się czuła swobodnie, ale też coś ładnego... Już chcę zawołać Titi, ale powstrzymuję się i zdaję na siebie.
Wybieram krótkie spodenki i złotawą bluzkę zbliżoną kolorem do moich włosów, które postanawiam związać w koński ogon. Gotowa. Mam jeszcze godzinę na dotarcie nad morze.
Umówiliśmy się w miejscu naszego pierwszego spotkania. Tym razem nie zamierzam biec więc kieruję się na przystanek autobusowy. W domu starannie przestudiowałam plan miasta i dzięki temu teraz wszystko już wiem.
Bez większych problemów dojechałam do wybrzeża, stanęłam przed ogrodzeniem i... tutaj zaczęły się schody. Nie mogę przecież przejść przez siatkę tak samo jak poprzednio. Walczę sama ze sobą przez dobrą minutę. W ostatecznym rozrachunku decyduję, że Armin jest ważniejszy niż ubrania czy fryzura choć teraz ich zniszczenie wydaje mi się niemal świętokradztwem.
Właśnie podczas przekładania głowy przez dziurę w ogrodzeniu słyszę z tyłu jego głos.
- Co ty robisz?
Oblewam się rumieńcem i cofam chwiejnie. Niechcący wchodzę Arminowi na stopę i potykam się o nią. Tracę na chwilę równowagę, ale chłopak łapie mnie w pasie. Od miejsca gdzie jego dłonie mnie dotykają, po całym ciele rozpływają się fale gorąca. Efekt jest taki jak po wrzuceniu kamienia do wody. Choć już dawno odzyskuję równowagę nie puszcza. Chrząkam znacząco, a on zabiera ręce.
- Przepraszam. - mówimy równocześnie po czym zaczynamy chichotać. Armin swobodnie, a ja nerwowo.
- Trzeba było przyjść tam. - wskazuje ręką hangar - Mogłabyś wejść legalnie.
- Ja nie... - jąkam się zażenowana. Jak mogłam nie pomyśleć o czymś tak oczywistym?
- Już nieważne. Chodź. - mówi i nie czekając na mnie rusza w stronę budynku. Przechodzimy przez niego i już jesteśmy na plaży.
- Czekam przy tamtym kamieniu. - mówi Armin i odbiega zostawiając mnie samą.
Nie chce tu ze mną być? Uciekł? Nagle zaczynam czuć się strasznie niepewnie. Niby dlaczego miałby chcieć ze mną przebywać? Nie mam nic do zaoferowania. Jestem z psychiatryka.
Jestem mordercą.
Mimo wszystko postanawiam sprawdzić czy naprawdę tam na mnie nie czeka. Jestem zażenowana i czuję jak moja twarz płonie. Z nerwów staję się niezdarna. Potykam się w piasku aż w końcu ściągam buty. Niewiele to pomaga.
Idę we wskazane miejsce i oddycham z ulgą. Armin stoi plecami do mnie, twarzą do oceanu. Wlokę się ciężko po nierównych od soli kamieniach prowadzących w jego stronę i czuję się coraz bardziej nieswojo.
Wreszcie podchodzę do chłopaka, który odwraca się i uśmiecha na mój widok. Gdy słońce pada na jego włosy na moment wydają się srebrne, a potem wraca ich zwykły czarny kolor. Stoi koło koca piknikowego.
Przygotował piknik. Specjalnie dla mnie! Nagle czuję się z butami w ręce jak kretynka. Oblewam się rumieńcem, spuszczam więc wzrok, rzucam buty i nogą odwracam je w piasku.
- Siadasz?
- J-Jasne. - odpowiadam i posłusznie opuszczam się na koc. Czuję się dużo pewniej gdy oboje siedzimy już na ziemi. Przynajmniej nie można się potknąć, dużo mniejsze jest też ryzyko zrobienia innych głupich rzeczy. Podciągam kolana pod brodę. Armin się przysuwa i teraz siedzi w niewielkiej odległości ode mnie.
- To...gdzie mieszkasz?
- U Titi. - odpowiadam przezornie nie podając adresu.
- Znam ją, to moja dentystka. Fajnie się z nią żyje?
- Bardzo. Jest taka miła i pomocna...
Jeszcze przez chwilę gadamy o wszystkim i o niczym aż w końcu zapada przyjacielska cisza. To trochę tak jakby człowiek jednoczył się z naturą. Nie przeszkadza jej, a jednak jest obecny. To prawie jak magia.
Słońce obniża się coraz bardziej rzucając na powierzchnię wody kolorowe promyki. Uśmiecham się lekko na ten widok i kieruję wzrok na Armina. Jego oczy są jak czyste górskie jeziora, krystalicznie czyste. W takich oczach można utonąć. To właśnie robię, bez reszty zatracam się w ich błękicie. Tę bez wątpienia dziwną chwilę przerywa Armin podnosząc się z piasku. Wyciąga ku mnie rękę. Słońce prześwieca zza jego
pleców, nadając postaci chłopaka monumentalne wrażenie. Chciałabym mu ufać. Ale czy mogę?
Mimo wszystkich wątpliwości podaję mu dłoń i z jego pomocą wstaję po czym otrzepuję tyłek z piasku. Koc jednak niewiele pomógł. Muszę wyglądać na nieźle zaskoczoną, bo Armin spieszy z wyjaśnieniami.
- Już za chwilę zachód, musimy iść na klif.
Oczywiście, jak mogłam o tym nie pomyśleć! Patrząc na położenie słońca mamy maksymalnie 10-15 minut. Chłopak bierze koc i czeka aż założę buty. Następnie idziemy w stronę klifu. Poprzednio bardzo się zmęczyłam, ale teraz idzie mi się znacznie lepiej. Może musiałam się przyzwyczaić, albo coś w tym stylu...
Docieramy przed czasem. Arminowi spokojnie udaje się rozłożyć koc i siadamy na nim czekając na coraz bardziej obniżające się słońce aż w końcu zatonie w tafli morza.
Skupiam się na miarowym uderzaniu fal o brzeg i biciu mojego serca, krzykach mew oraz niebie, z sekundy na sekundę coraz bardziej pomarańczowym. Dopiero po paru minutach zerkam na Armina i nie mogę uwierzyć własnym oczom... On gra na konsoli! Już chcę na niego syknąć żeby nie psuł mi najpiękniejszej chwili w życiu, ale wygląda tak uroczo, chłopięco i niewinnie. Lekko wysunął język i nieświadomie przechyla całe ciało razem z konsolą. W pewnym momencie czarny kosmyk opada mu na oczy. Próbuje zdmuchnąć go na bok nie odrywając wzroku od ekranu. Z niewiadomych powodów rozczula mnie ten widok i z idiotycznym uśmiechem przyglądam się chłopakowi.



***
Przegapiłabym ten cudowny krajobraz gdyby Armin nie schował konsoli, a ja nie musiałbym uciekać wzrokiem prosto na morze. Czerwone słońce powoli i majestatycznie zanurza się pod powierzchnie wody ją i całe otoczenie przebarwiając na oranżowe kolory. Chmury wyglądają jak kłębki waty cukrowej. Ale to nie koniec spektaklu, bo woda zaczyna migotać i zmieniać kolory. Błyszczy się na złoto, przechodzi w srebrny, a następnie fioletowy, różowy, pomarańczowy i czerwony by na sam koniec, po zachodzie słońca, przybrać głęboką granatową barwę.
- Nie ważne ile razy będę na to patrzeć, nigdy mi się nie znudzi. - mówi Armin melancholijnym głosem.
"Co?" chcę zapytać.
- Jak ulubiona gra. - prostuje i szczerzy bielutkie zęby w szerokim uśmiechu. - Nie ważne jak długo będę w nią grał pod ławką, zawsze będzie ciekawa.
- Właśnie, już jutro szkoła.
- Pierwszy dzień w nowym liceum zawsze jest trudny. - "pierwszy dzień w jakiejkolwiek szkole" chcę go poprawić ale się powstrzymuję. - A gdzie idziesz?
- Do Słonego Morisa czy jakoś tak...
- Słodkiego Amorisa?
- Tak, to to. - uśmiecham się zwycięsko.
- Ja tam chodzę.
- Co?! - pytam i mrugam by otrząsnąć się z szoku. Z marnym skutkiem.
- No tak, gadałem o tym z wami - z Ellie i z tobą za pierwszym razem.
- Ty, Ty, Ty, będziesz. Ze mną. W szkole. - powtarzam idiotycznie próbując przetrawić tę informację. Mam przyjaciela, w nowej szkole, wszystko mi pokaże, pomoże się odnaleźć.
Po prostu będzie.
Piszczę i rzucam się zaskoczonemu Arminowi na szyję. Niezdarnie poklepuje mnie po plecach.
- Mori, dusisz. - mówi z uśmiechem. Puszczam go natychmiast i odsuwam się na bezpieczną odległość.
- Przepraszam. Po prostu tak się cieszę!
- Też jestem szczęśliwy, ale uważaj, bo z tej radości mnie zabijesz. - chichocze, a mnie opuszczają resztki radości, jak bąbelki ulatujące z butelki Coli. Moja twarz traci kolor i mocno zaciskam szczęki z całych sił powstrzymując łzy. Jak on może tak swobodnie o tym mówić?! Jak może o tym żartować?!
Zrobiło się już ciemno, a ja czuję się podle i chcę wracać do domu. Do mojego łóżka. Skulić się w nim w kłębek i płakać, płakać, płakać za tamtym nieznajomym mężczyzną.
- Muszę już iść. - mówię drżącym głosem, zabieram bluzę i wstaję z koca. - Cześć.
- Może cię odprowadzę... - sugeruje Armin jakoś dziwnie niepewnie i zaczynam czuć się jeszcze bardziej winna. Czemu jestem dla niego taka zimna? To nie jego wina, że jestem tym czym kim jestem.
- Chętnie. - próbuję posłać mu miły uśmiech. Drżąca dolna warga mi tego nie ułatwia. Armin łapie mnie za rękę i powoli schodzimy z klifu. Czeka razem ze mną na autobus, a gdy odjeżdżam wciąż patrzę za oddalającą się sylwetką chłopaka z nosem przyciśniętym do szyby. Wiem, że gdy tylko wrócę szybko się umyję i pójdę spać. Muszę być wypoczęta.
Jutro przecież wielki dzień.

***AMBER***
Po raz ostatni przeciągnęłam szminką po ustach i oddałam ja Li.
- Nie! - powtórzyłam po raz setny.
- Ale błagam cię Amber, ty zawsze zajmujesz nowych facetów.
- Ten cały Morgan będzie mój. Chyba że okaże się tępym brzydalem. - dodałam po chwili.
- A ta cała historia z Kentinem?
- Nie przypominaj mi o tym! - warknęłam.
- Wybacz. A, i zostają jeszcze dziewczyny.
- Tak... Trzeba będzie im pokazać kto tu rządzi. A to akurat uwielbiam. - uśmiechnęłam się pod nosem.
Tak. Bardzo miło powitamy nasze nowe koleżanki.